Proeuropejskość rządu kończy się tam, gdzie trzeba ucywilizować rynek pracy

3 tygodni temu

Każdego dnia przypomina się nam boleśnie, iż określenie „Europa Środkowa” pasuje do Polski wyłącznie pod względem geograficznym, a europejskie wartości służą głównie do okładania nimi przeciwników. Gdy trzeba je faktycznie wdrożyć lub zastosować, polska klasa polityczna zaczyna kręcić nosem i piętrzyć problemy. W wymigiwaniu się od implementacji unijnych standardów osiągnęliśmy prawdziwe mistrzostwo.

Nasza strategia w gruncie rzeczy jest dosyć prosta. Najpierw rząd próbuje sprawę przemilczeć i przeciągać terminy tak długo, jak tylko się da. Gdy z Brukseli zaczynają nadchodzić pomruki niezadowolenia, wtedy próbujemy wynegocjować jakieś wyłączenia albo najlepiej w ogóle wykreślenie wszystkich wziętych na siebie zobowiązań w danej kwestii.

Gdy już choćby to nie wypali, w ostateczności zostaje nasza popisowa zagrywka – zaimplementowanie przepisów w tak pokrętny sposób, by finalnie nic się nie zmieniło. Potem już zostaje tylko rżnięcie głupa, ale w tym jesteśmy akurat znakomici.

Dzień dobry, czyli czym się różni rząd

Obecna koalicja rządząca przed 15 października 2023 roku nieustannie zalewała się łzami, iż w wyniku działań rządu PiS przechodzą nam koło nosa miliardy euro z KPO. Pisowcy nie chcieli zrealizować kamieni milowych, które były warunkiem przelania pieniędzy z UE, w wyniku czego pozbawiali Polki i Polaków szans rozwojowych i stawiali nas w roli outsidera. Trzeba było tylko odsunąć konserwatywno-katolicki PiS od władzy, by Polska wróciła do unijnego głównego nurtu.

W tę naiwną historyjkę uwierzyła – albo raczej chciała uwierzyć – choćby sama Bruksela i na zachętę przekazała Warszawie zaliczkę 5 mld euro, a niedawno choćby zaakceptowała wniosek o pierwszą transzę pomimo nieuchwalenia zmian w sądownictwie. Przecież „Duda i tak by nie podpisał”. Wystarczyła więc wyczuwalna „zmiana klimatu” i jakaś taka przyjemniejsza atmosfera, chociaż nie do końca sprecyzowana – być może chodziło o to, iż na korytarzach sądowych ludzie częściej mówią sobie „dzień dobry”. Dajmy im szansę, przecież spełnienie kolejnych kamieni milowych powinno być już prostsze.

I byłoby choćby banalnie proste, gdyby tylko nowy rząd faktycznie chciał je spełnić. Problem w tym, iż jeden z nich dotyczy kwestii, która jest w Polsce ekstremalnie niepopularna, czyli podniesienia danin publicznoprawnych. W rezultacie drugi wniosek o pieniądze z KPO na kwotę ponad 7 mld euro jest zagrożony odrzuceniem, gdyż rządzący nie zrealizowali zobowiązania, jakim było pełne oskładkowanie umów cywilnoprawnych.

Widmo składek krąży nad paleoliberalnym uniwersum

Pierwotny termin minął już w zeszłym roku, co akurat było winą poprzedników, jednak nowa władza miała niemal rok na przeforsowanie tych bardzo przecież prostych przepisów. Od niedawna oskładkowanie umów o dzieło stało się jeszcze łatwiejsze, gdyż muszą one być w tej chwili zgłaszane do ZUS, więc nie wiązałoby się to z jakąś dodatkową biurokracją. Umowy-zlecenia są oskładkowane od dawna – w ich przypadku chodzi tylko o uniemożliwienie unikania składek poprzez podpisywanie kilku umów zamiast jednej. Wystarczyłoby więc tylko nieco zmienić istniejące przepisy, nie ma tu mowy o żadnej rewolucji legislacyjnej.

Oskładkowanie umów cywilnoprawnych byłoby jednak niepopularne w liberalnym elektoracie, który jest europejski tylko do momentu, gdy trzeba sięgnąć do portfela.

Podobno sprawa nie jest jednak stracona. Rząd może rzutem na taśmę dokonać zmian, które umożliwią przelanie pieniędzy z Brukseli. Nie chodzi jednak o zmiany w przepisach, tylko rewizję KPO. Skoro problemem jest niewykonanie kamienia milowego, to należy go po prostu wykreślić i problem zniknie, logiczne. I tak bardzo polskie, iż aż chciałoby się zakrzyknąć „nasi tu byli”.

Polska woli więc za pięć dwunasta rozpoczynać negocjacje z Brukselą, ryzykując utratę miliardów euro, byle tylko nie wprowadzić zmian cywilizujących nieco rynek pracy. Oskładkowanie umów cywilnoprawnych najwyraźniej jest fundamentalnie niezgodne z nadwiślańskim kręgiem cywilizacyjnym, z naszym tysiącletnim kręgosłupem kulturowym, bo trudno już inaczej wyjaśnić, dlaczego wciąż nie udało się wdrożyć tych banalnie prostych zmian, chociaż zapowiadane są od dekady.

Kryzys playing softly in the background

Ta awersja do podatków i składek zaczyna już przypominać jakieś mentalne uprzedzenia albo ideologiczne zacietrzewienie. Umowy cywilnoprawne są w tej chwili znacznie mniejszym problemem niż dekadę temu, gdy liczba pracujących w ten sposób sięgała półtora miliona osób. Teraz problem dotyczy kilkuset tysięcy, a znacznie większe znaczenie ma przechodzenie na uprzywilejowane pod względem składek i podatków samozatrudnienie.

O umowach cywilnoprawnych powinniśmy już dawno zapomnieć i wdrażać teraz likwidację przywilejów jednoosobowych firm. Niestety akurat te ostatnie rząd planuje jakoś sprytnie poszerzyć, a od ucywilizowania tych pierwszych chce się wymigać.

Ta niechęć do poszerzenia bazy podatkowo-składkowej jest tym bardziej kuriozalna, iż polskie państwo ma problemy finansowe i musiało podnieść deficyt z powodu dochodów niższych od założeń, i to pomimo nałożenia na Polskę procedury nadmiernego deficytu.

W tle trwa sobie w najlepsze kryzys w szpitalach, które z powodu braku pieniędzy za nadwykonania świadczeń limitowanych przekładają operacje i zabiegi ortopedyczne na nowy rok.

A przecież to nie wszystko, co się dzieje w naszym paleoliberalnym uniwersum. Polska spóźniła się również ze wdrożeniem przepisów dotyczących tak zwanego globalnego CIT, które państwa członkowskie UE powinny wprowadzić do końca zeszłego roku. Mowa o rozwiązaniach uniemożliwiających spółkom unikania podatków od zysków poprzez wyprowadzanie dochodów do rajów podatkowych. jeżeli efektywne opodatkowanie dochodów danej firmy będzie niższe od 15 proc., to różnicę trzeba będzie dopłacić.

Dzięki temu korzystanie z jurysdykcji podatkowych oferujących ekstremalnie niskie stawki stanie się znacznie mniej opłacalne. Ograniczone zostanie również konkurowanie z innymi państwami na przyciągnięcie inwestorów niskimi stawkami podatków. Znacznie większej wagi nabiorą inne przewagi konkurencyjne, na przykład stan infrastruktury, sprawność administracji czy klarowne i przyjazne przepisy. Państwa naszego regionu nie będą musiały ścigać się na prezenty budżetowe dla inwestorów i będą mogły się skupić na tym, co ważne – poprawie jakości otoczenia prawnego i społecznego.

Mniej zamożne państwa wciąż będą mogły przyciągać inwestorów niskim opodatkowaniem, gdyż w państwach rozwiniętych CIT znacznie przewyższa minimalny próg mechanizmu wyrównawczego. Po prostu nie będą mogły stosować stawki niższej niż 15 proc., która i tak jest niższa o 4 pkt proc. od podstawowej stawki w Polsce. Nad Wisłą najmniejsze spółki płacą podatek dochodowy wysokości ledwie 9 proc., co przez cały czas będzie zgodne z prawem, gdyż globalny CIT dotyczy tylko grup kapitałowych, których łączne obroty przekraczają 750 mln euro.

Polska jednak oferuje inwestorom szereg zwolnień, które wcześniej dostępne były tylko w specjalnych strefach ekonomicznych. Rząd PiS zapowiedział, iż zrobi z SSE porządek, i faktycznie je zlikwidował – szkoda tylko, iż poprzez objęcie tymi przepisami całego kraju. W rezultacie efektywna stawka CIT w Polsce to ledwie niespełna 17 proc. Przeciętny podatnik CIT podatku wyrównawczego nie zapłaci, ale wiele dużych przedsiębiorstw, które prowadzą w tej chwili projekty inwestycyjne i korzystają ze zwolnień, niewątpliwie znajdzie się pod kreską.

Dowcipne polskie elity grają w Cywilizację

Od początku 2025 roku, czyli z dużym poślizgiem, przepisy o globalnym podatku wyrównawczym dotrą również nad Wisłę, ale Polacy są w stanie zrobić wiele, by czmychnąć przed czujnym okiem cywilizacji lub przynajmniej gdzieś się przed nią na jakiś czas taktycznie przyczaić. W związku z tym polski rząd już zapowiedział, iż firmy, które stracą na globalnym podatku wyrównawczym, otrzymają analogiczną rekompensatę w postaci państwowych grantów.

Jedno szczęście, iż granty będą mogły otrzymać jedynie przedsiębiorstwa wykazujące zyski, a skala wsparcia będzie zależeć od poziomu rentowności. To choćby nie jest głupie, gdyż będzie zniechęcać do zawyżania kosztów, chociaż teoretycznie może też faworyzować mniej kosztochłonne branże – a te nie zawsze są szczególnie perspektywiczne. Nowoczesne technologie są przecież kosztowne, a na czele najbardziej rentownych branż w Polsce niezagrożenie realizowane są oczywiście deweloperzy.

Inaczej mówiąc, inwestorzy wcześniej mieli ulgi podatkowe, a teraz będą dostawać hajsik od razu do ręki. Naiwna Bruksela myślała, iż nowa ekipa rządząca to jacyś inni Polacy, a histeryczny spór polityczny w Polsce opiera się na różnicach ideowo-programowych. Tymczasem to dokładnie tacy sami Polacy, tylko z innego klanu, a nasz spór polityczny tylko sprawia wrażenie starcia ideowego – w rzeczywistości chodzi o to, żeby wyciąć tych drugich.

Praktyka polityczna niemal zawsze sprowadza się do tego samego – unikania niepotrzebnych zachodnich standardów tak długo, jak tylko się da. Polska od wieków gra z cywilizacją w chowanego i co gorsza, bardzo często wygrywamy. W grze Cywilizacja polskie jednostki i budowle powinny mieć specjalne modyfikatory – na przykład +50 do obrony za ukrycie się i -10 tur do rozwoju.

Polska elita władzy potrafi być naprawdę dowcipna. Prężący muskuły i utyskujący na korporacje prawicowy rząd postanowił zrobić porządek ze specjalnymi strefami ekonomicznymi, zamieniając w SSE całą Polskę. Proeuropejski rząd z lewicową ministrą pracy, zamiast wprowadzić oczekiwane przez UE propracownicze zmiany, próbuje się od nich za wszelką cenę wymigać i jakby nigdy nic składa wniosek o pieniądze z KPO bez wypełnienia zawartych w nim zobowiązań. Spróbujmy, może przejdzie, Urszula jest zabiegana, pewnie się nie zorientuje, a w razie czego zmień temat na Kaczyńskiego.

Polska choćby się też nie kryje z tym, iż zamierza wprowadzić globalny podatek wyrównawczy w taki sposób, by go nie wprowadzić. Trudno nie docenić tej finezji, szkoda tylko, iż jej skutki odczuwamy my, a nie oni.

Idź do oryginalnego materiału