W mediach społecznościowych trwa dyskusja na temat znaczenia niedawnego wyroku Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej m.in. dla producentów ziołowych suplementów (i ich marketingowców).
Część zainteresowanych alarmuje, iż TSUE jednoznacznie zawyrokował, iż te, które nie dostały ostatecznego glejtu od Komisji Europejskiej, nie będą mogły być reklamowane hasłami o swoim prozdrowotnym działaniu (dotyczy to też sposobu etykietowania i oznaczania produktów).
Do tej pory – jak pokazywała praktyka – robiły to choćby te, które utknęły (czasem na długo) na swoistej „liście oczekujących” (tzw. liście pending). Teraz TSUE nie pozostawił już żadnych wątpliwości, jak należy podchodzić do tej kwestii. Eksperci są jednak podzieleni w kwestii znaczenia orzeczenia dla przedsiębiorców z Polski.
– Co to oznacza w praktyce? Choćby to, iż producent herbaty ziołowej nie będzie mógł już napisać na opakowaniu, iż ma ona adekwatności uspokajające, o ile informacja – dotycząca konkretnej substancji botanicznej – nie znajduje się w wykazie tych dopuszczonych – wyjaśnia Karolina Pruchniewicz, prawniczka z kancelarii Staniszewski i Wspólnicy.
– Nie jest możliwe także wtedy, jeżeli wykorzystany przez niego składnik i jego adekwatności znalazły się na liście „pending claims”, ale nie uzyskały zezwolenia Komisji Europejskiej – wskazuje.
Wpis na unijną listę
Kością niezgody w całej sprawie wydaje się więc właśnie wspomniana tzw. lista pending. To na niej bowiem znajdują się oświadczenia zdrowotne opisujące substancje botaniczne (czyli roślinne lub ziołowe). W praktyce to po prostu informacje o potwierdzonym, konkretnym działaniu, jakie można im przypisać. Dlaczego to ważne? Bo dzięki temu producent nie może przekonywać konsumentów, iż np. dany wyciąg roślinny poprawia nastrój, jeżeli nie ma się na to żadnych dowodów.
Substancje z tego wykazu nie uzyskały jeszcze jednoznacznie pozytywnej rekomendacji KE (i nie trafiły do kluczowego wykazu), bo np. proces ich oceniania został wstrzymany. W praktyce mogły być stosowane przejściowo (jeśli oczywiście twierdzenia poparte zostały dowodami naukowymi, składniki stosowane są w ilości pozwalającej na uzyskanie efektu, jaki obiecywano, a żywności nie przypisano adekwatności leczniczych czy zapobiegającym chorobom, co jest niezgodne z prawem UE).
– Dopóki więc nie zakończyła się procedura dotycząca danej substancji botanicznej, producenci wykorzystywali je w swoim przekazie marketingowy. Trzeba mieć przy tym na uwadze, iż podjęcie próby wpisania na listę dopuszczonych oświadczeń zdrowotnych i uzyskanie zezwolenia KE jest procesem kosztownym, złożonym i czasochłonnym, w praktyce więc dostępnym dla dużych firm, a nie małych producentów – wyjaśnia Karolina Pruchniewicz.
– Wyrok TSUE na pewno zmienił podejście do obowiązujących przepisów i może wpłynąć w znaczący sposób na zmianę praktyki krajowych organów kontrolnych – ocenia.
Warto również pamiętać, iż sprawa, którą zajął się TSUE, była specyficzna. Dotyczyła niemieckiego przedsiębiorstwa, które reklamowało suplement z ekstraktem z szafranu i soku z melona, zachęcając konsumentów hasłami o ich poprawiających nastrój i zmniejszających stres adekwatnościach.
Chodziło więc o przypisanie poszczególnym składnikom funkcji psychologicznych – uspokajających – a takiej praktyki w tym kraju wcześniej (przed wejściem w życie unijnego rozporządzenia w tej sprawie) nie badano.
Takie działanie nie spodobało się działającej na rzecz uczciwej konkurencji organizacji. W konsekwencji tamtejszy trybunał federalny zwrócił się do TSUE, a ten rozwiał wątpliwości interpretacyjne.
Problem producentów
Jednak zdaniem części ekspertów orzeczenie okazało się przełomowe i może znacząco wpłynąć na sytuację przedsiębiorców. Przekonują jednak, iż kwestia sprzedaży suplementów, od których Polacy raczej nie stronią, jest postrzegana różnie – w zależności od kraju. wojnę zaś należałoby wytoczyć raczej tym, którzy sprzedają niesprawdzone produkty . Inni specjaliści nastroje studzą.
Zdaniem Grażyny Osęki, członkini zarządu i doradcy w Foodie: Prawo Żywnościowe, wyrok TSUE nie podważa jednak możliwości stosowania oświadczeń z „listy pending”. – Poza tym trzeba pamiętać, iż w Niemczech podejście do tej kwestii jest inne niż w Polsce: tam takich oświadczeń nie można stosować, a u nas są one dozwolone – przekonuje ekspertka.
Zapewnia, iż TSUE nie rozpatrywał słuszności podejścia niemieckiego do tej kwestii. Potwierdził jedynie, iż konkretne oświadczenia – w sprawie niemieckiej – nie zostały zgłoszone we właściwym terminie i nie figurują na unijnej liście. – Oczywiste zatem jest, iż tego typu deklaracje nie mogą być stosowane w żadnym kraju unijnym – zauważa.
Czy wyrok TSUE może mieć więc wpływ na rynek polski? – W pierwszej chwili po jego wydaniu pojawił się informacyjny chaos, ale później do większości zainteresowanych dotarła wiadomość, iż to rozstrzygnięcie nie powinno wpłynąć na dotychczasową praktykę stosowaną w naszym kraju – mówi Grażyna Osęka.
Choć ekspertka zauważa, iż nie można jednak wykluczyć, iż niektórzy inspektorzy przy ocenie oznakowania produktów mogą sugerować się tymi pierwszymi, niefortunnymi informacjami.
Niepewność prawna
Podobnego zdania jest Alicja Michałowska, specjalistka ds. prawa żywnościowego z Food Law Centrum Prawa Żywnościowego i Produktowego, która również zwraca uwagę na bardziej rygorystyczne i odmienne podejście inspekcji sanitarnej na rynku niemieckim.
Zapewnia, iż w Polsce oświadczenia z „listy pending” dopuszcza się po spełnieniu narzuconych warunków, choć sam sposób jej funkcjonowania bywa oceniany różnie – pierwotnie tymczasowa, obowiązuje już bowiem od kilkunastu lat. – Problemem okazuje się niejednolita praktyka w różnych państwach członkowskich – mimo wspólnej regulacji w formie rozporządzenia – ocenia specjalistka.
Dlatego też – jak konkluduje Alicja Michałowska – branża apeluje o precyzyjne uregulowanie kwestii oświadczeń ze słynnej listy. – Niestety, omawiany wyrok TSUE – zamiast uporządkować to zagadnienie – wprowadził jeszcze więcej niepewności prawnej – podsumowuje prawniczka.
Sygnatura akt: C-386/23