Ubiegłoroczna powódź na Odrze, mimo niesionych przez rzekę różnych zanieczyszczeń i dużej ilości słodkiej wody, nie wpłynęła długotrwale na stan Bałtyku. Morze sobie radzi z powodziami, a dodatkowo pomogła filtracja Zalewu Szczecińskiego – mówią prof. Jan Marcin Węsławski oraz prof. Karol Kuliński z Instytutu Oceanologii PAN.
Prof. Węsławski uspokoił, iż jeżeli spojrzymy na stan całego ekosystemu Bałtyku – ryb, skorupiaków, planktonu czy zwierząt żyjących na dnie – to po wpływie powodzi nie ma już praktycznie śladu.
– Choć było to zjawisko ogromnie silne i szczególnie znaczące w skali Odry oraz Zalewu Szczecińskiego, to jednak Bałtyk – mimo iż jest morzem stosunkowo małym i płytkim – ma ogromną objętość w porównaniu z masami wody, które wówczas do niego trafiły. Dlatego już po kilku miesiącach nie odnotowywano adekwatnie żadnych biologicznych śladów tego zdarzenia – wyjaśnił.
Dużym problemem nie było także wprowadzenie dodatkowej porcji substancji czynnych biologicznie, które mogą prowadzić do eutrofizacji czyli przeżyźnienia akwenu.
– jeżeli chodzi o biogeny, to ich wysokie stężenia są charakterystyczne dla całej południowej części Bałtyku. Polska na co dzień dostarcza je w ogromnych ilościach, przede wszystkim za sprawą Wisły, która ma w tym względzie znacznie większe znaczenie niż Odra. Powódź jedynie chwilowo zwiększyła ten dopływ – powiedział oceanolog.
Zasugerował, iż raczej należy zwrócić uwagę na standardowy dopływ takich substancji.
– Z prognoz wynika, iż stan przesycenia Bałtyku substancjami biogennymi utrzyma się jeszcze przez wiele dekad. Bardziej prawdopodobne jest, iż mówimy tu o całym stuleciu niż o krótszej perspektywie, choćby gdybyśmy znacząco ograniczyli ich dopływ – podkreślił.
Zaznaczył, iż po powodzi mogło dojść do miejscowego spadku stężenia tlenu czy obniżenia zasolenia, ale również takie zjawiska zwykle zanikają w ciągu kilku miesięcy.
– Można więc powiedzieć, iż Bałtyk sam się oczyszcza. Trzeba jednak pamiętać, iż wahania poziomu tlenu mają charakter sezonowy i silnie zależą od temperatury oraz warunków pogodowych – na przykład tego, czy występują sztormy, czy też morze pozostaje spokojne – wytłumaczył.
Prof. Kuliński przypomniał natomiast, iż strefy beztlenowe to jeden z najpoważniejszych problemów środowiskowych Bałtyku, jednak nie zależą one mocno od powodzi.
– Warto podkreślić, iż deficyty tlenu – czyli sytuacje, w których jego ilość przy dnie jest zbyt mała, by mogły tam żyć zwierzęta – to w Bałtyku zjawisko w dużej mierze naturalne. Wynika ono z charakterystyki samego morza: jego półzamkniętego położenia oraz uwarstwienia wód. Górna warstwa, o dużej objętości jest silnie wysłodzona wskutek dopływu wód rzecznych. Natomiast głębiej znajdują się wody, które okresowo napływają z Morza Północnego. Są dużo bardziej zasolone i opadają na dno, tworząc wyraźną stratyfikację (układ warstw – PAP). W praktyce oznacza to powstanie swoistego „drugiego dna” na głębokości około 70–80 metrów, które utrudnia dopływ tlenu w najgłębsze partie morza. Bałtyk jest więc w pewnym sensie skazany na deficyty tlenowe, po prostu ze względu na swoją budowę. Powódź nie miała więc dużego znaczenia dla całego Bałtyku – jej wpływ był raczej lokalny – wyjaśnił naukowiec.
Naturalnie, w rzecznej wodzie znajdowały się różnego rodzaju zanieczyszczenia, w tym chemiczne.
– Powódź niosła ze sobą wszystko to, co rzeka transportuje na co dzień, ale w znacznie większej skali. Woda występowała z koryta, zalewała pola, docierała do składowisk odpadów i innych terenów, wypłukując z nich różne substancje, które następnie trafiały do Bałtyku. Zaobserwowaliśmy podwyższone stężenia niektórych zanieczyszczeń, ale nie wykraczały one poza typowy zakres wartości notowanych na co dzień – były jedynie nieco wyższe – powiedział prof. Kuliński.
Zaznaczył, iż zanim woda trafiła do morza, napotkała na swojej drodze Zalew Szczeciński. To wiele zmieniło.
– Pełni on rolę swoistego biogeochemicznego filtra. To właśnie tam osadzała się znaczna część nadmiarowych substancji – zarówno zanieczyszczeń, jak i związków azotu, fosforu czy materii organicznej. Było to wyraźnie widoczne w osadach zalewu – podkreślił ekspert.
Jego zdaniem powódź miała więc większe konsekwencje dla Zalewu Szczecińskiego niż dla samego Bałtyku.
– Zalew jest stale zasilany wodami Odry w ilości średnio 550 m sześciennych na sekundę, a podczas powodzi przepływy sięgały choćby 2500 m sześciennych na sekundę. Większość materiału naniesionego w tym czasie została przetworzona przez lokalny ekosystem i zdeponowana w osadach. Pamiętajmy jednak, iż zalew znajduje się pod ciągłym, silnym wpływem działalności człowieka. Nie była to też pierwsza powódź na Odrze – wyjaśnił prof. Kuliński.
Naukowcy zwrócili też uwagę na ogólne zagrożenie powodziami.
– Z powodu zmian klimatycznych należy się spodziewać większej liczby zjawisk ekstremalnych, ponieważ wyższa temperatura oznacza więcej energii zgromadzonej w atmosferze. Ta energia musi znaleźć ujście. Powódź jest niczym innym jak właśnie gwałtownym rozładowaniem tej energii – Kuliński.
Podkreślili, iż jedną z kluczowych metod obrony jest utrzymanie rzek w możliwie naturalnym stanie.
– Im bardziej prostujemy rzeki i ograniczamy im możliwość naturalnej filtracji wody, w tym przez rośliny w meandrach i rozlewiskach, tym gorsza staje się jakość wody, która podczas powodzi zbiera różnego rodzaju zanieczyszczenia. Ta powódź to dobry przykład pokazujący znaczenie naturalnych ekosystemów i rozlewisk takich jak Zalew Szczeciński. Wciąż aktualny jest też apel, abyśmy przestali prostować rzeki i zamieniać je w kanały żeglugowe – podkreślił prof. Węsławski.
źródło: PAP / fot: ilustracyjne, envato.elements