Empathywashing, czyli gastrołagry pod tęczową flagą

12 godzin temu

Wchodzisz do knajpy. Na wejściu wita cię wielka tęczowa flaga, młody facet za barem odmienia osobatywy czysto i płynnie jak spiker BBC mowę Szekspira. Na ladzie puszka ze zbiórką na pieski, w kiblu – tampony, na zapleczu kartony z ciuchami dla bezdomnych. W kącie trwa spotkanie z aktywistką grupy ratującej uchodźców. W menu: cashaca z cukrem ze spółdzielni w Chiapas i smoothie z bezkrwawego buraka. Na ścianie manifest: „Jesteśmy miejscem otwartym, bezpiecznym i inkluzywnym”.

Uśmiechasz się. Cóż to? Wyspa dobroci w tym strasznym świecie? Niestety – to red flag. Wyciągaj telefon i wykręć numer do Państwowej Inspekcji Pracy.

Jasne, są w Polsce i na świecie knajpy, dla których równość, wzajemne wsparcie i legalne warunki pracy to nie PR, tylko codzienność (większość z nich to spółdzielnie i kooperatywy). Ale ta opowieść nie jest o nich. To historia tych, którzy z progresywnych wartości zrobili parawan, za którym trwa w najlepsze dymanie ludzi. Tyrają po 12 godzin dziennie, bez umów, bez urlopów, bez prawa do zmęczenia.

Umowy o pracę? Wal się, lewico

„Jebać Razem. Zapisuję się do Konfederacji, tam przynajmniej na swoich nie plują” – ryknął Witold Grzybowski.

2 września 2025 właściciel Chmur i Hydrozagadki, znanych lokali na warszawskiej Pradze Północ, doznał szoku, gdy ktoś zapytał: dlaczego nie zatrudniasz na umowach o pracę?

Dzień wcześniej na facebookowym profilu Chmur pojawiło się ogłoszenie rekrutacyjne. Szukają nie byle kogo – kierownika barów w obu lokalach, również w Hydrozagadce. Z opisu stanowiska wynika, iż pracownik będzie realnie zarządzał obydwiema knajpami. Zamówienia, grafiki, tworzenie kart menu, zarządzanie personelem, inwentura, ale również samodzielne polewanie wódy i browarów do godzin śniadaniowych.

Nie trzeba być specem od HR, by stwierdzić, iż to robota na co najmniej dwa etaty. Do tego ciężka: multum obowiązków, rozwalony rytm dobowy, bodźcowanie hałasem, światłami i interakcją z nawalonym ludem. Co oferuje dobrodziej? Umowę zlecenie i 5500 do 7000 złotych na rękę. Czyli, w wersji realnej, niecałe 3000 zł za dźwiganie na swoich barkach i umyśle każdego z przybytków.

Wyjaśnijmy: umowa zlecenie oznacza, iż o wypoczynku na płatnym urlopie możesz zapomnieć. Jak dostaniesz krztuśca, ruptury albo cię rozłoży gastrogrypa – nie zarobisz, bo chorobowe też ci nie przysługuje. Jest to oczywiście sytuacja niezgodna z obowiązującym w Polsce prawem. Artykuł 22 § 1 Kodeksu pracy stanowi, iż jeżeli praca odbywa się pod nadzorem, w ramach grafiku godzinowego i w określonym miejscu, to mamy do czynienia ze stosunkiem pracy, a więc jedyną legalną formą zatrudnienia jest umowa o pracę.

Witold ma jednak inne zdanie na ten temat. Pomaga ludziom i wspiera dobroczynne organizacje. Zasiada choćby w zarządzie jednej z nich, ratującej osoby w kryzysie bezdomności. Wokół jego biznesu funkcjonuje ekosystem organizacji społecznych i pozarządowych. Aura pełna wsparcia, zrozumienia i empatii. Uchodźcy, elgiebety, bezdomni, społeczny klub piłkarski. Witold, zajęty czynieniem dobra, nie ma czasu w takie pierdoły, jak Kodeks pracy.

Ośmielił się do tego przyczepić Grzegorz Janoszka z partii Razem, od kilku lat demaskator nadużyć w branży gastro. Napisał na Facebooku, iż w Chmurach i Hydrozagadce zatrudniają na śmieciówach. gwałtownie spotkał się z kontrofensywą. Prezeska wspomnianej fundacji od bezdomności w komentarzach odpaliła Tomahawki. Janoszkę nazwała „małym chłopczykiem z polityki”, zastrzegając: „Ty i Twoi koledzy z partii – nie zbliżajcie się do mnie, ani do fundacji”. A przecież ona naiwnie pomagała Razem zbierać podpisy podczas kampanii, podobno również w Chmurach. Działaczka nie ma wątpliwości: wypominanie braku umów o pracę w tak cudownym miejscu to „lincz internetowy”. Dalej jest jazda bez trzymanki:

„Zaatakowałeś pracodawcę, u którego schronienie dostają homoseksualiści z Iranu i ludzie wykluczeni społecznie, którzy nigdy nie dostaliby pracy. Miejsce, które dla osób w kryzysie bezdomności zrobiło więcej niż wy jako partia przez całą swoją działalność”.

„Hydro było też jednym z pierwszych miejsc w Warszawie, które mówiło o pigułkach gwałtu”.

Trwa też remanent dobrych uczynków restauratora. Otóż: „Siedział nad Excelem i sprawdzał, czy jego pracownicy mają opłacone mieszkania”; „karmił i wysyłał posiłki osobom w kryzysie bezdomności”; „bardziej myślał o swojej załodze niż o sobie”; „jest uczciwy, zawsze rozlicza się co do grosza”.

Jakim wyprutym z empatii bydlakiem trzeba być, by rozliczać kogoś takiego z rzeczy równie marnych i przyziemnych, jak Kodeks pracy? Czy człowiek, który karmił głodnych i podpierał chromych, nie powinien być chroniony od sankcji administracyjno-karnych? Czy praca w takim wyjątkowym miejscu nie jest sama w sobie nagrodą i przywilejem?

Tęczowe imperium

Jakub Wilczyński z gastronomii zrobił aparat ideologiczny, a z ideologii – produkt uzbrojony w wysokiej klasy marketing narracyjny. Jego lokale nie były po prostu miejscami, gdzie się wódę i prosecco w mordę leje. Miały misję, klimat i narrację. Od Małego i Dużego Lokum Stonewall, przez Mamma Wilda, Plażę Wilda, Hallo Cafe, Pierożek i Kompocik, aż po sieć klubów HAH rozsianych po pięciu miastach – wszystko to składało się na gastro-imperium z tęczową duszą.

W 2023 roku w wywiadzie na łamach „Repliki” Wilczyński przedstawił się jako wizjoner: sam wymyślił, stworzył od podstaw i rozwinął projekty. A także jako dobroczyńca: daje pracę osobom LGBTQ+, czarnoskórym, a nawet, czym chwali się potem, kobietom po czterdziestce! Sieć ma swoją symbolikę: każdy klub HAH odpowiada jednemu kolorowi tęczy. Wreszcie to, co łączy projekt Wilczyńskiego z Chmurami: sieć stowarzyszeń działająca przy każdym lokalu. Lokale są stylizowane na bezpieczne przestrzenie, z kodami QR do zbiórek, hasłami o inkluzywności, deklaracjami o walce z przemocą.

A gdy ktoś próbował zapytać o coś przyziemnego – jak umowy, wypłaty, ZUS – ton ulegał zmianie. Nagle Wilczyński nie był już pracodawcą, tylko obrońcą społeczności. Krytyka warunków pracy? To atak na osoby LGBTQ+. Pytanie o odprowadzanie składek? Homofobia. Wątpliwości co do legalności zatrudnienia? To nagonka na homoseksualistów. W tym układzie mniejszości nie są podmiotem, a tarczą. Im bardziej wykluczeni, tym lepiej.

W Imperium Wilczyńskiego za ladą stała empatia. Zarządzała po swojemu, nie przejmując się prawem pracy czy zasadami współżycia społecznego. Polska dowiedziała się o tym w 2022 roku, kiedy pracownicy zaczęli mówić.

Najpierw umowy, a raczej ich brak. Ludzie pracowali, wypełniali kwestionariusze, robili grafiki, polewali wódkę do śniadania. O tym, iż mają umowy zlecenia, dowiadywali się z rozliczenia PIT. W międzyczasie – zero papierów, zabezpieczeń, żadnego prawa do urlopu. Jak ktoś zachorował, to nie zarabiał. Wilczyńskiemu zdarzyło się wparować na imprezę w Dużym Lokum i kazać wszystkim wypierdalać, łącznie z pracownikami (których zwolnił).

Potem wypłaty. Jak relacjonują zatrudnieni, w najlepszym razie 300 zł po dwóch miesiącach. W najgorszym – nic. Przelewy, gotówka, kwitki bez pokrycia. Ludzie, którzy robili zdjęcia, dekoracje, kampanie – nie dostali ani grosza. Umawianie się na odbiór pieniędzy, które nie przychodziły. Spotkania z „osobą od wypłat”, która nie pracowała w danym dniu. Albo w ogóle nie istniała.

Do tego kreatywna księgowość. Gotówka miała być fiskalizowana „tylko tyle, żeby się skarbówka nie przyczepiła”. Terminale „w awarii” przez godzinę czy dwie, żeby utarg szedł bokiem. Pracownicy instruowani, jak obchodzić system. Wszystko pod hasłem: „u nas jest klimat”.

A klimat był. Krzyki, groźby, rzucanie talerzami. Wilczyńskiego z równowagi potrafił wyprowadzić kolor serwetek. Zwolnienia z marszu – bez umowy, bez wyjaśnienia. Ludzie bali się jego wizyt.

My tu ratujemy planetę

Sieć Krowarzywa przez jakiś czas była pupilem wegańskiej lewicy. Roślinne burgery, zero waste, lokalne składniki, branding jak z podręcznika etycznego kapitalizmu. Miejsce, gdzie można było zjeść bez poczucia winy wobec zwierząt i planety.

W 2016 roku pracownicy postanowili zrobić coś, co w gastro uchodzi za akt wypowiedzenia wojny – założyli związek zawodowy. Nie domagali się wczasów pod gruszą ani masaży stóp. Chcieli umów o pracę, stałej stawki godzinowej. Mniej kamer, więcej rozmowy. W odpowiedzi dostali klasyczny lokaut: cała załoga zaangażowana w związek została wywalona. Bez ceregieli, bez negocjacji, bez współodczuwania. Przypomniano im, iż to nie fabryka, tylko burgerownia z misją.

Podobnie jak w przypadku Grzybowskiego i Wilczyńskiego, również tu zadziałał mechanizm obronny: społeczna sekurytyzacja. Właściciele knajpy byli zaprzyjaźnieni z aktywistami, fundacjami, influencerami – i gdy ktoś podniósł głos, w komentarzach ruszała armia obrońców cnoty. Można to porównać do mechanizmu immunologicznego, gdzie zarzut to wirus, a organizacja społeczna – przeciwciało. Tylko iż zamiast leczyć, chroni pasożyta.

Weganie, niektóre organizacje prozwierzęce i „przyjaciele ze środowiska” stanęli w obronie knajpy. Każda próba rozmowy o warunkach pracy była przedstawiana jako atak na ideę, wartości i klimat. Prawa pracownika były kwestionowane z pozycji krytyki szowinizmu gatunkowego: zatrudniony w maszynie do produkcji cnoty jest ofiarą niezbędną do poniesienia na drodze do społeczeństwa bezmięsnego.

Zwolnieni pracownicy rozpoczęli okupację lokalu. Wsparcie przyszło z zewnątrz: Inicjatywa Pracownicza, Partia Razem, kilka mediów. W końcu doszło do jakiegoś porozumienia, jednak większość zbuntowanej załogi pożegnała się z pracą. Szefostwo nie chciało zdrajców idei. Krowarzywa z burgera z misją zamieniła się w jeden z pierwszych opisanych przypadków empathywashingu. A potem rynek zrobił swoje. Pojawiła się konkurencja, lepsza jakość, mniej PR-u, więcej smaku. Ostatnia krowa padła w marcu 2025 roku.

Strzeż się tych, co krzyczą o wartościach

Badanie autorstwa Ekin Ok, Yi Qian, Brendana Strejcek i Karla Aquino z 2021 roku pokazuje, iż sygnalizowanie cnoty – czyli publiczne afiszowanie się wartościami moralnymi – może być nie tylko formą autopromocji, ale też strategią manipulacji. Szczególnie często stosują ją osoby o cechach tzw. ciemnej triady: narcystyczne, psychopatyczne, makiaweliczne.

Autorzy wprowadzają pojęcie „virtuous victimhood” – to sygnalizowanie moralnej wyższości i statusu ofiary. Taka kombinacja, jak pokazują badania, skutecznie uruchamia transfer zasobów: uwagi, wsparcia, lojalności. W praktyce: im bardziej ktoś wygląda na świętego i skrzywdzonego, tym trudniej go krytykować, choćby jeżeli za kulisami robi rzeczy nieetyczne.

W jednym z eksperymentów badani, którzy częściej sygnalizowali cnotę i krzywdę, byli bardziej skłonni do kłamstw, kupowania podróbek, manipulowania innymi i usprawiedliwiania nieuczciwych zachowań w miejscu pracy. Im głośniej o wartościach, tym większe ryzyko, iż to tylko dekoracja.

Przychodzi nam tu w sukurs jedna z najważniejszych lekcji z psychoanalizy Lacana: tam, gdzie widzimy wyraźny nadmiar – np. seksualizacji, empatii, fantazmatów – mamy do czynienia z maskowaniem pustki. „Eksces jest zasłoną braku” – pisał francuski badacz.

Janusz biznesu pod tęczową banderą

Z raportu Ethical Consumer z 2023 roku wynika, iż w ślad za rozwojem etycznego rynku niekoniecznie idzie uczciwość. Wizerunek jest dopieszczony, a za ladą: rotacja, lewe umowy, nieopłacone nadgodziny. Pracownicy są częścią wystroju, nie systemu ochrony. A konsumenci, jak pokazuje raport, nie stanowią wystarczającej kontroli społecznej. Wybierają lokal, bo ma „misję”, która zapewnia im dobre samopoczucie. A czy barista ma umowę? Nie psujmy sobie zabawy.

W gastro nie trzeba mieć umowy, by usłyszeć, iż jesteś „częścią rodziny”. Wystarczy, iż za ladą wisi manifest o wartościach, a na szkoleniu padnie hasło: „u nas nie ma szefów, jesteśmy zespołem”. Brzmi familijnie, pozostaje wypatrywać bociana i czekać, aż mama zawoła na (wegańskie) zrazy. Łatwo temu ulec – branding emocjonalny służy do wymuszania lojalności bez zobowiązań.

Emocjonalny kaganiec

Najbardziej niepokojące są jednak wnioski z badania Systematic Review of Employer Branding in Hospitality and Tourism, opublikowanego w 2023 roku w MDPI. Opisany tam wewnętrzny branding, czyli promowanie wartości firmy wśród pracowników, może prowadzić do internalizacji fałszywych przekonań. Ludzie zaczynają wierzyć, iż są częścią misji, iż pracują dla idei, iż nie wypada narzekać. W badanych lokalach aż 54 proc. pracowników deklarowało, iż czują się związani z misją firmy, ale tylko 19 proc. miało dostęp do płatnego urlopu.

Skoro jesteśmy rodziną, to nie wypada pytać o PIT. Skoro jesteśmy misją, to nie wypada mówić o mobbingu. Skoro jesteśmy wspólnotą – nie wypada iść do PIP-u. W końcu głupio kablować na rodzinę, nie?

Idź do oryginalnego materiału