Potrzebne sprawne państwo i zaufanie, a nie nowa „ustawa Wilczka” [Okiem Liberała]

1 rok temu

Potrzebne sprawne państwo i zaufanie, a nie nowa „ustawa Wilczka” [Okiem Liberała]

Autor: FWG



Pomysły powrotu do litery ustawy Wilczka są nierealne. Otoczenie, w jakim działają przedsiębiorstwa, jest zupełnie inne niż to sprzed trzech dekad. Można natomiast spróbować tak napisać prawo gospodarcze, by było przyjazne dla biznesu.


Polscy biznesmeni marzą o takiej wolności gospodarczej, jaką wprowadziła ustawa z grudnia 1988 roku. Liczyła 53 artykuły i mieściła się na pięciu stronach Dziennika Ustaw. Dzisiejsze ustawy, dotyczące choćby błahych spraw, są wielokrotnie dłuższe. Przeszła do historii jako „ustawa Wilczka”. Ale otoczenie, w jakim przyszło działać przedsiębiorcom u schyłku poprzedniego systemu, wcale przyjazne dla biznesu nie było. Dopóki istniała PRL, rządy nie podejmowały skutecznej próby zrównoważenia gospodarki. Kartki na mięso zniesiono dopiero w lipcu 1989 roku, ceny galopowały, w sklepach były pustki, kredyt dla prywatnego biznesu praktycznie nie istniał, nikt nie planował poważnych inwestycji.

Mieczysław Wilczek nie był politykiem (choć należał do PZPR), ale prywatnym biznesmenem, który wiedział, jakie przeszkody piętrzą się przed przedsiębiorcami. Był autorem ustawy, a w każdym razie dał jej swoją twarz.

Prywatna przedsiębiorczość rozwijała się już wcześniej. W latach 1982-89 liczba osób pracujących w tym sektorze wzrosła z 667 tys. do 1780 tys. Na początku lat 80. sektor prywatny, poza rolnictwem, wytwarzał zaledwie 2 proc. PKB i zatrudniał 7 proc. ludności, podczas gdy w 1989 r. było to odpowiednio 7,4 proc. i 15 proc.

Jednak dopiero ustawa Wilczka była przełomem. Polacy ustawili się w kolejkach, by rejestrować firmy. Bardzo gwałtownie powstało ich ponad milion. Gdy rok później zaczęło rosnąć bezrobocie, a państwowe przedsiębiorstwa zmuszone były zwalniać pracowników, dzięki ustawie Wilczka rozkwitła spontaniczna działalność, która pozwoliła tysiącom rodzin przetrwać trudne czasy.

Biznes w czasach zamętu

Najważniejsze w tej ustawie było zdanie: „Podmioty gospodarcze mogą w ramach prowadzonej działalności gospodarczej dokonywać czynności oraz działań, które nie są przez prawo zabronione”. – Wszystko, co nie jest zabronione, jest dozwolone – interpretowali przedsiębiorcy. Było to odwrócenie o 180 stopni żelaznej zasady komunizmu: „Zabronione jest wszystko, chyba iż władza na coś zezwoli”. Ustawa wymagała uzyskania koncesji tylko na 11 rodzajów działalności, na przykład na wydobywanie kopalin, wytwarzanie i handel bronią czy usługi lotnicze.

Ponieważ w końcu lat 80. administracja państwowa znajdowała się w stanie zamętu, przedsiębiorcy, korzystając z nowego prawa, robili, co im się żywnie podobało, nie prosząc o zgodę. Czasami choćby z tym przesadzali, jak Lech Grobelny, który na podstawie ustawy o działalności gospodarczej założył zalążek banku, nie mając ku temu kwalifikacji. Na początku lat 90. powstało ponad 100 małych banków i firm ubezpieczeniowych. Niemal wszystkie po kilku latach splajtowały, narażając klientów i Skarb Państwa na wielkie straty.

To niejedyny przykład słabości państwa, które nie zapewniało bezpieczeństwa w obrocie gospodarczym. Ten okres chaosu przeszedł do legendy jako złote czasy przedsiębiorczości, ale słabość instytucji regulacyjnych i kontrolnych sprawiała, iż przedsiębiorcy musieli doliczać do swej działalności znaczne koszty transakcyjne. jeżeli państwo nie potrafi zapewnić bezpieczeństwa obrotu gospodarczego, egzekwowania należności, eliminować jawnych oszustów, przedsiębiorcy muszą robić to na własną rękę lub tracić majątek. Zwiedzałem na początku obecnego wieku fabrykę okien w Niżnym Nowogrodzie w Rosji. Po dziedzińcu fabrycznym chodziło kilku panów z kałasznikowami, którzy zapewniali ochronę właścicielowi. To był element kosztów transakcyjnych.

Wielkie zyski, a czasami wielkie straty, możliwe były dzięki ogromnej nierównowadze na rynku i brakowi przejrzystości. W stabilnej gospodarce zysk nadzwyczajny jest zjawiskiem nieczęstym. Zwykle wiąże się z innowacjami – przedsiębiorca wprowadza nowy produkt, nowy sposób produkcji lub prowadzenia marketingu i dzięki temu przez krótki czas ma nad konkurentami przewagę. W chaosie 1989 r. zyski nadzwyczajne były zjawiskiem powszechnym. Do Polski płynęła rzeka spirytusu kupowanego w Niemczech bez akcyzy i wprowadzanego na nasz rynek. Przez pewien czas był to proceder legalny, jak wszystko, co nie było zabronione. Zyski ze sprzedaży sprowadzanej z zagranicy elektroniki, części komputerowych, odzieży przekraczały 100 proc.

To nie wróci nie tylko dlatego, iż w gospodarce jest mniej wolności. Po prostu staliśmy się gospodarką bardziej zrównoważoną i na zyski trzeba ciężej pracować.

Przybyło formalności, ubyło wolności

W miarę jak państwo krzepło, rosły ograniczenia krępujące przedsiębiorców. Przybywało podatków i biurokratycznej mitręgi. W ciągu niespełna 16 lat obowiązywania ustawy Wilczka nowelizowano ją przeszło 50 razy, czyli średnio co cztery miesiące.

Ponad 70 proc. ustawodawstwa gospodarczego obowiązującego w Polsce wynika z przepisów Unii Europejskiej, która standaryzuje wiele produktów, by zapewnić wolny handel i uczciwą konkurencję we wszystkich krajach członkowskich, bezpieczeństwo konsumentów, niższe zużycie energii, lepszą ochronę środowiska naturalnego. Wolny handel wewnątrz Unii Europejskiej oznacza czasami mniej wolności dla przedsiębiorców, którzy muszą spełniać określone standardy.

III RP stworzyła wiele instytucji regulujących i kontrolujących rynek, takich jak Urząd Antymonopolowy (obecnie Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów), Urząd Regulacji Energetyki, Urząd Regulacji Telekomunikacji, Komisja Nadzoru Finansowego. Ograniczają one wolność gospodarczą, ale trudno sobie bez nich wyobrazić funkcjonowanie nowoczesnej gospodarki rynkowej. Ktoś musi przydzielać częstotliwości radiofonii i telekomunikacji, kontrolować wypłacalność banków, przeciwdziałać oszukańczym praktykom handlowym. Skuteczniejszego nadzoru domagają się czasem klienci lub przedsiębiorcy, zwłaszcza gdy poniosą niezawinione przez siebie straty. Gdy upada biuro podróży, niezmiennie pojawia się żądanie, by państwo bardziej kontrolowało tę branżę i dawało koncesje tylko sprawdzonym firmom.

Kolejne próby opracowania ustawy o działalności gospodarczej

W 2004 r. ustawę Wilczka zastąpiła Ustawa o swobodzie gospodarczej. Składała się ze 111 artykułów i mieściła na 18 stronach Dziennika Ustaw. Miała stać się nową „konstytucją wolności gospodarczej”, uprościć procedurę zakładania firmy, sprawić, iż państwo będzie sojusznikiem, a nie wrogiem przedsiębiorcy. Okazało się, iż biurokracja potrafi storpedować dobre chęci polityków.

PiS, które jesienią 2005 r. wygrało wybory, poprosiło o pomoc w przygotowaniu przyjaznej dla biznesu ustawy Romana Kluskę – wybitnego przedsiębiorcę, mającego bardzo złe doświadczenia z biurokracją i wymiarem sprawiedliwości. Biznesmen z zadania się wywiązał i projekt reform został przyjęty przez rząd Jarosława Kaczyńskiego w marcu 2007 r. Ale nie zdążono przygotować choćby projektu ustawy.

Donald Tusk, gdy po raz pierwszy wygrał wybory, obiecał, iż jego rząd w ciągu roku przedstawi „projekt systemowych zmian wspierających przedsiębiorczość”. Powstała komisja sejmowa o pięknej nazwie „Przyjazne Państwo”, ale przedsiębiorcy wciąż tęsknili i tęsknią za dawną ustawą Wilczka.

W 2014 r. Ministerstwo Gospodarki przygotowało Projekt założeń ustawy – Prawo działalności gospodarczej. Dokument liczył 58 stron i był sześciokrotnie dłuższy niż ustawa z 1988 r. Zainteresowanie nim było niewielkie, a po wygranych przez PiS wyborach wylądował w koszu.

Łatwiej zmienić prawo niż mentalność ludzi

Pomysły powrotu do litery ustawy Wilczka są nierealne. Otoczenie, w jakim działają przedsiębiorstwa, jest zupełnie inne niż to sprzed trzech dekad. Można natomiast spróbować tak napisać prawo gospodarcze, by było przyjazne dla biznesu.

To nie takie trudne. Wystarczy skopiować przepisy obowiązujące w krajach zajmujących czołowe miejsca w rankingu Doing Business Banku Światowego. Znacznie trudniej będzie jednak stworzyć instytucje, które dorównywałyby sprawnością tym w Wielkiej Brytanii, Holandii, Szwajcarii, Danii, Nowej Zelandii i kilku innych krajach, w których przedsiębiorcy czują się komfortowo.

To jest tak jak z angielskimi trawnikami, które są piękne, gdyż przez 100 albo 200 lat były codziennie koszone i podlewane. Instytucje państwowe, z którymi spotyka się przedsiębiorca brytyjski, holenderski czy szwajcarski, są postrzegane jako przyjazne i prorozwojowe. W każdym z tych przypadków wiąże się to z wysoką rangą urzędników państwowych, którzy są kompetentni, samodzielni i oczywiście całkowicie apolityczni. Mają sporą swobodę w interpretacji przepisów i są motywowani przez system wynagrodzeń i awansów, by interpretować je z korzyścią dla przedsiębiorcy, czyli gospodarki i społeczeństwa.

Nasze instytucje są młode, poddawane nieustannym reorganizacjom, zatrudniają ludzi sfrustrowanych, zastraszonych. Mamy urzędników, którzy żyją w poczuciu, iż jeżeli cokolwiek odpuszczą przedsiębiorcy, to zostaną posądzeni o korupcję. Nie ufają przedsiębiorcom, a przedsiębiorcy nie ufają im. Nie cieszą się zaufaniem zwierzchników i sami im nie ufają. Są przekonani, iż jedyne, co może uchronić ich kariery przed katastrofą, to ścisłe egzekwowanie przepisów, choćby gdy prowadzi to do niszczenia przedsiębiorców.

Budowa zaufania społecznego trwa długo jak hodowanie i pielęgnowanie trawnika. Ustawą nie da się tego zapisać.

Witold Gadomski – dziennikarz, publicysta „Gazety Wyborczej”

Artykuł jest częścią cyklu Fundacji Wolności Gospodarczej „Okiem Liberała” i ukazał się również na stronie Wyborcza.pl.


Idź do oryginalnego materiału