
Polska szkoła potrafi wymagać cudów. Na przykład przeczytania książki, której nie da się kupić. Ministerstwo zamiast działać, wysyłało interweniującej licealistce link do wyszukiwarki.
Nie mogę się nadziwić, jak to możliwe, iż w kraju, który chwali się cyfrową szkołą i nowoczesną edukacją, uczniowie muszą szukać lektur jak reliktów z wykopalisk. „Antygona w Nowym Jorku” jest obowiązkowa na maturze, ale jej zdobycie graniczy z cudem. I kiedy młodzi ludzie próbują coś z tym zrobić, ministerstwo wysyła im link do wyszukiwarki Google.
Witamy w wyedukowanej Polsce cyfrowej!
„Antygona w Nowym Jorku”, czyli trzeci akt dramatu Głowackiego
„Antygona w Nowym Jorku” to sztuka teatralna napisana przez Janusza Głowackiego w 1992 roku. Jednak maturzystów bardziej niż metryczka pozycji, obchodzi jej rola w procesie przygotowania do matury. Bowiem „Antygona” Głowackiego stanowi część kanonu lektur obowiązkowych na egzamin maturalny z języka polskiego na poziomie rozszerzonym. Innymi słowy, od maturzystów podchodzących do egzaminu z języka polskiego na rozszerzeniu oczekuje się znajomości lektury.
Tak więc grono osób zainteresowanych przeczytaniem lektury nie jest małe, bo zgodnie z danymi CKE na to rozszerzenie tylko w tym roku zdecydowało się 47 tys. maturzystów. Co ważne, jest to tylko sama liczba osób przystępujących do tego egzaminu – bo są oczywiście także uczniowie, którzy pomimo uczenia się w liceum języka polskiego na poziomie rozszerzonym, do matury z polskiego na rozszerzeniu decydują się nie podchodzić. Ale na lekcje uczęszczają i z „Antygoną” Głowackiego zapoznać się muszą.
I gdyby przynajmniej połowa z uczniów wybierających język polski jako rozszerzenie kupiła egzemplarz „Antygony w Nowym Jorku”, to moglibyśmy stawiać Głowackiemu pomnik ze szczerego złota. Bo w tej chwili za jedną kopię dramatu przyjdzie nam zapłacić 499 złotych.
Czy Antygona w Nowym Jorku jest drukowana na złotym papierze? Nie, nie jest drukowana w ogóle
„Antygona w Nowym Jorku” – pomimo bycia częścią kanonu lektur – jest niezwykle rzadką pozycją. By nie powiedzieć niemożliwą do zdobycia. Ostatnie wydanie miało miejsce w 2019 roku, a dramat przeszedł z listy lektur nieobowiązkowych do obowiązkowych już po zakończeniu druku, w tym samym roku szkolnym (2019/2020).
Kolaż z internetowych księgarni. Choć ceny są normalne, to każdą ofertę łączy dopisek „Produkt niedostępny”Księgarnie i antykwariaty rozkładają ręce – także wobec dystrybucji kopii cyfrowych. W bibliotekach tak miejskich jak i szkolnych jest dostępna jedna kopia na całą populację miasta powiatowego i jego licealistów. W co bogatszych samorządach mówimy o szalonych dwóch lub choćby trzech egzemplarzach! Celowo wspominam tu o samorządach, gdyż zgodnie ze stanowiskiem Ministerstwa Edukacji Narodowej to na ich barkach spoczywa zaopatrywanie szkół w potrzebne materiały dydaktyczne, w tym uzupełnianie braków bibliotecznych.
Trudno uzupełnić braki biblioteczne, gdy książka od sześciu lat ukazuje się nakładem zerowym.
Jest oczywiście także opcja średnio legalna – pobranie cyfrowej książki, której dwie wersje: e-book oraz PDF będący skanem fizycznej – są w tej chwili głównym sposobem na zapoznanie się z jej treścią. Co też jest rozwiązaniem połowicznym, bo lektury oprócz czytania są także omawiane i analizowane. A z doświadczenia wiem, iż przeszukiwanie treści książki na ekranie telefona, by wskazać istotny cytat, jest co najmniej nieporęczne. Poza tym obecne społeczeństwo chyli się ku oswobodzeniu nastolatków z sideł ekranów, aniżeli dalszego uzależnianiu od nich.
Jest także kwestia legalności tego rozwiązania, bo o ile pobieranie na rzecz dozwolonego użytku osobistego nie powinno – w świetle prawa – stanowić problemu. To już udostępnianie przez prywatne osoby tak szerokiemu gronu osób jak „każdy kto wpisze w Google «antygona w nowym jorku pdf»” jest pogwałceniem dozwolonego użytku osobistego.
Jest jeszcze trzecia opcja: obejrzenie spektaklu. „Antygona w Nowym Jorku” jest sztuką teatralną, wobec czego można ją wystawić na deskach – a potem średnio legalnie wrzucić nagranie na YouTube. Z tym iż ponownie odezwie się tu problem niemożności obcowania z suchym tekstem, potrzebnym na lekcjach polskiego.
Problem znany w murach szkolnych. I poza nimi
Dramatyczne braki „Antygony w Nowym Jorku” znane są nie tylko uczniom zapisującym się w kolejce po wypożyczenie książki za cztery miesiące, nie tylko nauczycielom, którzy rozkładają ręce, ale także mediom. Bo tak się złożyło, iż w piątym roku narastania problemu z dostępnością, „Antygona w Nowym Jorku” była obecna na maturze 2025. Ci, którzy nie zdobyli lektury mieli problem, by się prawidłowo odnieść do zadania.
Problem podniosła Aneta Korycińska, znana z Instagrama „Baba od polskiego„, a szerzej opisał go Onet.
Jednak to był maj, mamy październik. Z dostępnością „Antygony” Głowackiego jest tylko gorzej.
W chwili pisania tego artykułu „Antygona w Nowym Jorku” jest niedostępna adekwatnie wszędzie – spędziłam ponad dwie godziny przeglądając ofertę internetowych księgarń i antykwariatów. Dostępna jest tylko jedna kopia. Na Allegro. Za 499 zł.
299 zł drożej w porównaniu do sytuacji z maja.
Chcesz zaimponować dziewczynie z równoległej klasy? Powiedz jej, iż stać cię na „Antygonę w Nowym Jorku”Absurd sytuacji zauważyła także 17-letnia Marta Cuper z Dzierżoniowa, która wiosną przeczytała treści związane z „lekturą kosztującą 200 złotych”, a we wrześniu jej nauczycielka języka polskiego otworzyła nowy rok szkolny zapowiedzią, iż o kopię „Antygony” Głowackiego będzie trudno.
To chyba był kwiecień czy czerwiec. Zobaczyłam na Facebooku posty o tej sprawie – iż jest ta książka i jest ona lekturą. Można ją kupić tylko za 200 zł, a e-book jest niedostępny i myślałam, iż Ministerstwo coś z tym zrobi. Tak do końca września może coś się wyjaśni
– opowiada mi Marta o tym jak się dowiedziała o najdroższej lekturze w historii polskiej edukacji.Licealistka przeszukała zasoby Internetu wzdłuż i wszerz, a także sprawdziła swoje lokalne możliwości. Mieszkając w 41-tysięcznym mieście, jej opcje wyglądają następująco:
- jedna kopia w miejskiej bibliotece (wypożyczona),
- jedna kopia w szkolnej bibliotece (wypożyczona),
- kupno na Allegro 499 zł,
- pobranie jednej z dwóch kopii PDF: skanu udostępnionego przez warszawską nauczycielkę Magdalenę Lipiec na własnej stronie internetowej oraz skanu udostępnionego – z pogwałceniem praw do użytkowania posiadanej przez siebie kopii – przez anonimowego użytkownika w serwisie Docer.
A przypominam, to nie jest instrukcja obsługi wycofanej z produkcji pralki Bosch czy „Wielka kuchnia myśliwska” Grzegorza Russaka. To lektura obowiązkowa na egzamin państwowy. W tej samej sytuacji znalazło się także 70 innych licealistów z jej rocznika.
– Przyznam, iż nigdy nie miałam problemu ze zdobyciem lektur. Zdarzały się braki w bibliotekach, ale zawsze było jakieś rozwiązanie w postaci wypożyczenia egzemplarza od koleżanki, zakupu własnego czy znalezienia go gdzieś na Wolnych Lekturach – mówi licealistka o swoich dotychczasowych doświadczeniach.
Marta wzięła sprawy w swoje ręce i wystosowała do Ministerstwa Edukacji oficjalny list, opisując problem z dostępnością „Antygony w Nowym Jorku” i prosząc o podjęcie działań, które zmierzałyby ku zmianie kanonu lektur lub po prostu w jakiś sposób wpłynięcia na podaż książki – choćby finansując dodruk i dystrybucję kopii do bibliotek szkolnych. – Gdy moja pani od polskiego na początku roku zaczęła informować całą klasę, iż będzie trudno z tą książką, coś mnie tchnęło i pomyślałam, iż trzeba coś z tym zrobić. Zdecydowałam napisać list – mówiła nastolatka.
Treść pierwszego listu wysłanego przez Martę Cuper z DzierżoniowaJednak w odpowiedzi licealistka została, mówiąc delikatnie, źle zrozumiana. Ministerstwo odpisało jej wymieniając wszystkie możliwe sposoby zdobycia dostępu do lektur szkolnych i nie odnosząc się do poruszonego problemu.
Poczułam się zignorowana, bardzo. Podali mi liczby, dofinansowania, jakieś strony, które już wcześniej znałam. Tak poza tym nie powiedzieli mi adekwatnie niczego nowego. choćby nie sprawdzili swoich źródeł
– opisuje rozżalona Marta nawiązując do faktu, iż żadna z usług wymienionych przez MEN nie daje dostępu do kopii „Antygony w Nowym Jorku”.

Marta postanowiła raz jeszcze napisać do resortu oświaty, tym razem mailowo, precyzując czego oczekuje. Licealistka rozpisała ministerstwu listę wszystkich instytucji, bibliotek, sklepów oraz serwisów do których skierowała swoje poszukiwania w pełni legalnej kopii książki. Operując danymi podanymi przez CKE oraz własnym doświadczeniem argumentowała, iż popyt znacznie przewyższa podaż książki na rynek i ponownie zaapelowała o działania.
[…] Podsumowując, żadna z Pani propozycji nie rozwiązuje mojego problemu. Co więcej, mam pełną świadomość ich istnienia, ponieważ te mają charakter ogólny i szeroko dostępny. Całe moje pismo sprowadza się do jednego: lektura pt. „Antygona w Nowym Jorku” autorstwa Janusza Głowackiego jest w tej chwili praktycznie niedostępna zarówno na rynku księgarskim, jak i w zasobach bibliotecznych, a w tej sytuacji nie pomogą żadne fundusze na jej zakup. Oczekuję podjęcia działań w tej sprawie i dialogu z wydawnictwami, a w szczególności z wydawnictwem W. A. B., które tę książkę wcześniej publikowało […]
– czytamy w akapicie kończącym drugi list Marty Cuper do MEN.W odpowiedzi otrzymała, cóż, potwierdzenie, iż jej wiadomości nikt nie czyta.
Bo Ministerstwo Edukacji odpisało Marcie linkiem do wyszukiwarki Google
Kiedy Marta telefonicznie przekazała mi, iż w odpowiedzi od MEN dostała „link do Google’a”, myślałam, iż sobie żartuje
Link od MEN prowadzi do wyszukiwania w Google frazy „Antygona w Nowym Jorku PDF”Najlepsze jest to, iż jak się wpisuje „pdf” to szuka się spiraconego e-booka, a chyba niezbyt wypada [by] ministerstwo edukacji zachęcało do tego. W pierwszym liście odpisała mi dyrektor Departamentu Kształcenia Ogólnego, a później już choćby chyba im się nie chciało
– stwierdziła Marta.Widok wiadomości mnie zbulwersował na więcej niż jednym poziomie. Na tym podstawowym sprawia on wrażenie lekceważącego odbiorcę – wyjście z założenia, iż Marta nie jest na tyle bystra, by zacząć poszukiwania trudno dostępnej lektury od internetu. Zbulwersowałby on prawdopodobnie każdego, bo w kulturze internetu wysyłanie linku do wyszukiwarki Google to bezceremonialny sposób na przekazanie komunikatu „idź sobie i se znajdź”.
Ministerstwo ponownie nie odniosło się także do treści listu, interpretując go jako prośbę o pomoc w znalezieniu lektury, a nie jako apel o przyjrzenie się popytowi wielokrotnie przewyższającemu możliwości podaży. W ten sposób poważny problem został sprowadzony do roli drobnej uciążliwości – jakby chodziło o brak książki w jednej szkole, a nie w całym kraju. Odpowiedź resortu bardziej przypomina automatyczny komunikat wygenerowany przez bota niż reakcję instytucji, która rozumie wagę własnej roli w systemie edukacji.
I wreszcie, najbardziej bulwersujący jest fakt, iż Ministerstwo jawnie przyklaskuje idei pobierania książek z niezweryfikowanych źródeł internetowych. Zamiast przynajmniej udawać, iż udostępnianie treści chronionych prawem autorskim na prawo i lewo jest, mówiąc delikatnie, złe. A jak powiedziała mi Marta, to właśnie pewność, iż korzysta z legalnych źródeł w obcowaniu z literaturą, była jednym z głównych powodów podjęcia stanowczych działań.
Odpowiedź Ministerstwa Edukacji. A adekwatnie jej brak
Przed publikacją artykułu próbowaliśmy skontaktować się z biurem prasowym oraz rzecznikiem prasowym Ministerstwa Edukacji. W korespondencji mailowej zawarliśmy opis sytuacji wokół „Antygony w Nowym Jorku”, jak i załączniki z całą treścią korespondencji wymienionej pomiędzy Ministerstwem a Martą Cuper. Zapytaliśmy Ministerstwa wprost dlaczego w kanonie lektur znajduje się pozycja niemalże niemożliwa do zdobycia w legalny sposób, dlaczego Marcie Cuper przesłano link prowadzący do nielegalnych źródeł i w jaki sposób Ministerstwo planuje dalej zająć się sprawą.
Nie doczekaliśmy się odpowiedzi na żaden z sześciu emaili wysłanych do biura prasowego i rzecznika w ciągu półtora tygodnia.
Prawa autorskie to główna bariera w dostępie do lektury. Nie tylko dla uczniów
Podczas gdy Marta zabrała się do pisania kolejnej odpowiedzi, ja zasiadłam do pisania maili do Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej oraz Fundacji Wolne Lektury. NASK zarządza serwisem lektury.gov.pl, a Fundacja Wolne Lektury serwisem wolnelektury.pl. Oba serwisy stanowią bezcenne źródło dla uczniów i nauczycieli, a zarazem nie mają w swoich zbiorach „Antygony w Nowym Jorku”. Jak przekazała mi prezes Fundacji Wolne Lektury, Paulina Choromańska, to właśnie kwestie prawne blokują Fundację przed uzupełnieniem zbioru serwisu o dzieło Janusza Głowackiego.
Janusz Głowacki zmarł w 2017 roku, a jego utwory przejdą do domeny publicznej za 62 lata. Dopiero wtedy będziemy mogli legalnie opublikować dramat w naszym serwisie. Do tego czasu jedyną możliwością udostępnienia utworu na Wolnych Lekturach byłoby wykupienie praw autorskich – to jednak ogromne koszty, znacznie przekraczające nasze obecne możliwości finansowe. jeżeli znalazłby się sponsor lub społeczność czytelników uzna, iż warto zorganizować zbiórkę celową na ten cel – z przyjemnością podejmiemy się tego wyzwania
– wyjaśniła Paulina Choromańska.Z resztą polecam przeczytanie całego stanowiska fundacji w sprawie, bo koryguje ono także nieścisłości dotyczące finansowania w liście, który ministerstwo wysłało Marcie.
Sprawa dostępności „Antygony w Nowym Jorku” jest tak absurdalna, iż to dramat sam w sobie
Prawa autorskie, które w mocy będą jeszcze przez 62 lata, brak dodruków i bierność ministerstwa, którego szczytem możliwości komunikacyjnych jest wysłanie linku do wyszukiwarki Google, wspólnie doprowadziły do sytuacji, w której są w tej chwili maturzyści. Jest to sytuacja niedopuszczalna, bowiem w jakim kraju my żyjemy, skoro młodzi ludzie – w środku Europy, w XXI wieku, w państwie, które chwali się cyfrową transformacją, dostępem do kultury i troską o edukację – nie mogą zdobyć jednej z najważniejszych współczesnych sztuk dramatycznych? Polska ma Narodowy Instytut Audiowizualny, posiada dziesiątki bibliotek cyfrowych, wydaje miliony złotych na promocję czytelnictwa, a jednocześnie nie potrafi zapewnić uczniom dostępu do jednej książki z obowiązkowej listy lektur. I to nie jakiegoś niszowego eseju sprzed stu lat, ale utworu, który zyskał uznanie na świecie i którego autor był jednym z najbardziej znanych polskich dramaturgów.
Trudno pojąć, jak Ministerstwo Edukacji mogło przez lata nie zauważyć problemu, o którym wiedzą uczniowie, nauczyciele i bibliotekarze. Brak dodruku, brak działań, brak choćby komunikatu – a przecież mówimy o sytuacji trwającej nie tydzień, nie miesiąc, ale kilka lat. Ktoś w tym resorcie musiał widzieć statystyki, słyszeć o braku egzemplarzy, czytać publikacje w mediach. A mimo to zapanowała cisza. Milczenie tak gęste, iż aż słychać było, jak echo odbija się od ścian gmachu przy Alei Szucha.
Tak, w polskim prawie istnieje pojęcie „dozwolonego użytku osobistego”, które pozwala na korzystanie z chronionych utworów w określonych, wyjątkowych sytuacjach. Ale to nie jest karta „Wyjdź z więzienia”, z której może skorzystać ministerialny urzędnik, gdy ktoś pyta o brak dostępnych lektur. To mechanizm prawny, nie usprawiedliwienie dla bezczynności. Stosowanie go w tej sytuacji jest jak leczenie złamanej nogi plastrem – gestem pozornym, który nie rozwiązuje niczego.
Z kolei odpowiedź wysłana Marcie – link do wyszukiwarki Google – jest żenująca. Bo jeżeli ministerstwo nie widzi różnicy między apelem o systemowe rozwiązanie problemu a pytaniem o to, gdzie można kupić książkę, to mamy do czynienia nie tylko z brakiem empatii, ale z wręcz funkcjonalnym analfabetyzmem. I to na poziomie, który powinien dyskwalifikować bardziej niż sama nieznajomość lektury przez maturzystów.








