W branży energetyki wiatrowej działa od 15 lat. Zaczynał, kiedy polskich techników dostępu linowego można było policzyć na palcach. Dziś szkoli przyszłych specjalistów i wspomina, jak wyglądały początki offshore i jak wygląda praca kilkadziesiąt metrów nad ziemią.
Polska Morska rozmawia z Tomaszem Idziakiem – pełnomocnikiem rektora ds. jakości szkoleń i akredytacji oraz instruktorem szkoleń związanych z turbinami wiatrowymi.
Polska Morska: 15 lat w branży to kawał czasu. Jak przez ten czas zmieniła się praca przy turbinach wiatrowych?
Tomasz Idziak: Zmieniło się bardzo dużo – zarówno technologicznie, jak i od strony pracownika. Kiedy zaczynałem, pracowałem przy turbinach 1,5 MW. Dziś mamy 15-megawatowe giganty. Ale największa różnica, to kraj pochodzenia techników – POLSKA. Jesteśmy dziś jedną z największych sił roboczych w tej branży. Mamy masę firm, które instalują, serwisują i obsługują turbiny – również offshore.

PM: Ludzie często myślą, iż praca na turbinie to ekstremalne ryzyko. Ile w tym prawdy?
TI: To mit, ale częściowo zrozumiały. Wisimy na linach, działamy na wysokości, daleko od brzegu. W rzeczywistości branża offshore jest wyjątkowo bezpieczna. Pracujemy w zespołach, mamy procedury, redundancję sprzętu, szkolenia. Statystycznie bardziej ryzykowne jest prowadzenie ciężarówki. jeżeli coś się dzieje, to prawie zawsze przez błąd ludzki – pominięcie procedur, zlekceważenie zagrożenia.
PM: Kierunek offshore z roku na rok cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Uczelnie rozwijają się i inwestują w nowe sprzęty. Może warto opowiedzieć studentom, jak wygląda typowy dzień pracy technika offshore?
TI: Opowiem z perspektywy pracy z łopatami turbin, stacjonując na statku typu SOV (Service Operation Vessel). Dzień zaczynałem o 6:00 – poranny trening, prysznic, śniadanie, a potem odprawa. Dowiadywaliśmy się, na której turbinie będziemy, jaka pogoda, jakie zadania. Transfer na turbinę odbywał się statkiem albo gangwayem. Potem praca — wisząc na linach, wykonując laminacje włóknem szklanym czy węglowym. Na koniec dnia powrót na statek, raporty, odprawa końcowa.
PM: A co jeżeli pogoda się psuje?
TI: Wtedy natychmiast przerywamy pracę. Burza to absolutne „stop work”. Każdy z nas ma aplikacje, które ostrzegają o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Awarie pogodowe zdarzają się z godziny na godzinę, więc musimy być elastyczni. Zdarza się, iż pół dnia czekamy, bo wiatr przekracza bezpieczne limity. Na offshore jest mnóstwo tzw. standbyów – płatnych, ale bez pracy.


PM: Czy praca na morzu bardzo różni się od tej na lądzie?
TI: Technicznie nie aż tak bardzo. Turbiny wyglądają podobnie – wieża, gondola, łopaty. Ale morskie są zwykle większe i mocniejsze. Na morzu wiatr jest stabilniejszy i nie ma ograniczeń przestrzennych. Offshore to też więcej logistyki – transport, statki, czasem helikoptery. No i większe odcięcie od świata.
PM: Brzmi to wszystko jak praca marzeń – ale co z psychiką?
TI: Praca offshore potrafi być bardzo samotna. Jesteś z dala od rodziny, żyjesz w rytmie rotacji. Kiedyś jeździło się na 8 tygodni, wracało na 5 dni. Dziś model 2 tygodnie pracy, 2 tygodnie w domu to już standard. Ale i tak izolacja potrafi uderzyć. Dlatego branża stawia teraz mocno na równowagę i komfort psychiczny.
PM: Co powiedziałby Pan młodym ludziom, którzy myślą o tej pracy?
TI: To nie jest zawód dla wszystkich. Trzeba być odpornym psychicznie, fizycznie, umieć pracować w zespole i przestrzegać procedur. Ale to też niesamowita przygoda, świetnie płatna praca i ogromna satysfakcja. No i świadomość, iż robi się coś ważnego – wspiera się transformację energetyczną.


zdjęcia: archiwum prywatne, Tomasz Idziak